Tłumaczenia w kontekście hasła "tu przed panem" z polskiego na angielski od Reverso Context: To prawdziwi ludzie, którzy przyszli tu przed panem.
Übersetzung im Kontext von „tu i tam“ in Polnisch-Deutsch von Reverso Context: Wystarczyło rozdać parę monet tu i tam. Übersetzung Context Rechtschreibprüfung Synonyme Konjugation Konjugation Documents Wörterbuch Kollaboratives Wörterbuch Grammatik Expressio Reverso Corporate
Tấm panel PU tại Nam Từ Liêm có độ bền và tuổi thọ sử dụng lâu năm. Tấm panel PU cách nhiệt có được độ bền sử dụng rất tốt, tuổi thọ của chúng có thể kéo dài lên tới từ 20 – 50 năm. Tuổi thọ sử dụng của vật liệu cao như vầy đều là nhờ vào cấu tạo
Tu i Tam z Panem Bananem [#0]: TEREFERE BUM CYK CYK! NOWY FANPAGE: https://www.facebook.com/zpanembananem KOSZULKI: http://koszulki.skkf.net/ Witam w serii "Tu i Tam z Panem Bananem", gdzie
Report with financial data, key executives contacts, ownership details & and more for Tu I Tam Sp. z o.o. in Poland. Report is available for immediate purchase & download from EMIS. $ 0.00 ( 0 )
Tłumaczenia w kontekście hasła "popłynie tam z panem" z polskiego na niemiecki od Reverso Context: Jeśli dobrze mu pan zapłaci, popłynie tam z panem.
GVeelfe. 5 marca 2012 Przedstawiamy kolejny pomysł na pyszny i szybki w przygotowaniu deser - koktajl bananowy z wiśniami! banany wiśnie w zalewie mleko Schłodzone banany wrzucamy do blendera, dodajemy mleko i miksujemy. Przed podaniem na dno szklanki/pucharka wrzucamy kilka wiśni wraz z sokiem. Iloś wszystkich składników zależna jest od naszych upodobań. Smacznego!
Niedawno minęła niezauważenie dziesiąta rocznica Banangate, czyli 10 lat od odejścia Banana z Kultu. Niestety, nadal aktualna jest moja osobista diagnoza głosząca, że od tego czasu nie pojawił się w zespole nikt, kto byłby w stanie przejąć pałeczkę i choćby w minimalnym stopniu ogarnąć stronę muzyczną Kultu i świadomie pokierować zespół w jakąkolwiek stronę. To jakby z orkiestry symfonicznej odszedł dyrygent, a muzycy postanowili, że nie będą szukać nowego, bo po co - najlepszy skrzypek też da radę. A potem stery przejmie ten gość, co wali w trójkąt. A potem może wszyscy wespół w zespół coś wymyślą. No i wymyślają... Zawsze marzył mi się Kult starzejący się w stylu Pink Floyd czy choćby The Pixies. Bo od muzyków z takim doświadczeniem i umiejętnościami można wymagać, żeby grali może i rzadziej, może i nudniej, ale bardziej finezyjnie. Bo "proste granie", "miejski rock" czy "powroty do korzeni" są może i fajne, ale na jednej płycie. Albo jeśli zespół jest po prostu muzycznie słaby i nie ma innej opcji, jak łoić cztery akordy przez całą płytę. A Kult akurat ma, więc zaskakuje ta prostota, która wydaje się być dla zespołu sposobem na dociągnięcie do emerytury. Tymczasem "opcja Pink Floyd" przejawia się jedynie w cenach biletów na koncerty i zespołowych gadżetów. Żeby nie było: nie uważam, że koncerty powinny być za darmo, a muzycy - dla większej wiarygodności - powinni mieszkać w slumsach. Nie. Daj Wam Panie Boże dużo kasy, serio. Od lat uczciwie zarabiacie nikomu nie odbierając. Moim zdaniem Kult skończył się artystycznie na Poligono Industrial. Kiedyś napisałem na forum, że to płyta najlepsza od czasów OKSK. Ale mnie wszyscy wyśmiali A posłuchajcie sobie jej teraz. Jak to jest zagrane, nagrane i zgrane. Ile tam zaskakujących brzmień, sampli, zapętleń, muzycznych cytatów, zmian tempa, tonacji czy metrum... Za każdym rogiem COŚ SIĘ DZIEJE. I co muzycy tam wyprawiają ze swoimi instrumentami! Choćby taki Jerzyk - posłuchajcie basu w Braciach albo Tłuszczy, to wirtuozeria. Ale może musieli, bo Banan trzymał ich na muszce AK-47? "Wstyd" był trzecią płytą Kultu z rzędu, o której chciałbym zapomnieć. Pod względem muzycznym niczym nie zaskakuje. Żadnej finezji, żadnej fantazji, żadnego przebłysku geniuszu. Napisane, zagrane, odfajkowane. Jak się utwór zaczyna, tak się kończy. Tekstowo przyzwoicie, średnia Kazikowa, ale z takim OKSK przegrywa o dwie długości - i muzyką, i przesłaniem. Jak rzekł był pan Peresada w "Siekierezadzie" na widok flaszki na trzech: "Malizną zalatuje...". To wylałem z siebie ja, Marcowy, który jestem z Kultem od Jarocina 1986. Choć, szczerze mówiąc, Kult z tamtego koncertu słabo pamiętam, bo przyjechałem posłuchać szczerego łomotu TSA, a nie jakiegoś jęczenia o Babilonie Fascynacja Kultem przyszła wkrótce potem i tak się męczę z Panem Staszewskim et consortes od ponad 30 lat - pewnie trochę z nawyku, a trochę z wdzięczności za ustawienie mi światopoglądu. A najbardziej pewnie z lenistwa, bo tłustym kotom nie chce się szukać nowego obiektu uwielbienia. Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem, a może dałem do myślenia. Dziękuję za uwagę. Peace & love.
Pamiętacie słynną bułkę z bananem Adama Małysza? W czasach Małyszomanii urosła do legendy. Nieco wystraszony zgiełkiem wokół siebie, szczery do bólu i jakby nieco wycofany mistrz skoków narciarskich, w każdym niemal zdaniu, popierając „moc” wypowiedzi mimiką, zdawał się przepraszać wszystkich i każdego z osobna, za zamieszanie, które mimowolnie wywołał swą doskonałą formą i zwycięstwami. Z czasem nabierał medialnego doświadczenia bądź jak kto woli, ogłady i jest teraz celebrytą co się zowie. Do tego potrafi czerpać z mądrości starych, chińskich przysłów, z których jedno uczy, że jeśli nie możesz wroga pokonać, musisz się z nim… zaprzyjaźnić. Dzięki temu od kilku lat zaprzestał potępiania w czambuł, przy każdej okazji, poczynań, a ściślej ich braku, byłego trenera, obecnie prezesa związku skoków męskich, choć z nazwy powinien zajmować się szeroko pojętym narciarstwem, generalnie w stanie szczątkowym i zamierającym, radośnie i z wdzięcznością przyjmując ciepłą posadkę dyrektora do spraw żadnych w onym związku i wychwalając dla odmiany wszelkie poczynania tegoż. Co to ma do żużla i Zmarzlika? Ano sporo. Na gali Przeglądu Sportowego nasz faworyt prezentował się trochę jak Dyzma, który znalazł się tu przypadkiem i pomylił wyraźnie adres. Skromny, wyciszony bez parcia na szkło i umiejętności odnalezienia się w nowym, trudnym środowisku. W wypowiedzi tuż po odebraniu statuetki, pomijając błędy językowe, w końcu nie odbierał nagrody za erudycję, tradycyjnie używał formuły „per pan” wyniesionej z domu, zwracając się tym razem do innego laureata, Roberta Lewandowskiego. Czy w ten sposób zjednał sobie pędzące za sensacją media, czy naraził na hejt, szyderstwo i sarkazm? Raczej to drugie. Żadnych skandali, afer, wybryków. Kogo interesuje mistrz chadzający co niedzielę do kościoła i głośno o tym mówiący publicznie, do tego wdzięczny za pomoc rodzinie, co po wielekroć podkreśla, zatem poukładany, skromny i odnoszący się do ludzi z szacunkiem? Nuda, że aż boli. Media chcą tematu i człowieka, który się „sprzeda”, a jak sprzedać prostego, dobrze wychowanego chłopaka, żeby było skandalicznie. I nawet owej bułki z bananem im nie dał. Fakt, że zwycięzca ostatniego Turnieju Czterech Skoczni, Dawid Kubacki, naraził się, szczególnie zachodnim, nowoczesnym i światowym żurnalistom, czyniąc na belce, przed każdą próbą, obrazoburczy ich zdaniem, znak krzyża. Ci podjęli nieudaną próbę zdyskredytowania naszego mistrza świata, w imię postępowej ludzkości i uniwersalnych wartości. Powtórki przy okazji Zmarzlika raczej nie będzie. Byłby to odgrzewany kotlet. Co więc i jak może ugrać Bartek oraz żużel przy okazji, na sukcesie kibiców w ostatniej edycji Plebiscytu? A propos. Nie pozwólmy „pijarowi” Ekstraligi zawłaszczyć naszego sukcesu i zwycięstwa Zmarzlika. Nazwa pijarzy pochodzi od łacińskiego słowa „pius”, co oznacza „pobożny”, pojawiającego się w łacińskiej nazwie „Scholae Piae”, co znaczy „Szkoły Pobożne”. Hasłem zakonu jest „Pietas et Litterae”, czyli „Pobożność i Nauka”. Nijak to się nie ma do postępowania pana urzędnika spółki. Być może w sposób niezamierzony. Być może w skutek nadgorliwości żurnalistów. Jednakowoż wydźwięk rozmów „na łamach” był jednoznaczny. Rozumiem, że czasy dla bezczelnych, że sam o sobie nie powiesz, to nikt nie powie, że nie ważne jak mówią, byle dużo, głośno i często. Mimo to jednak, nic nie zmieni faktu, że wygrana żużlowego championa jest w największej mierze triumfem kibiców, którzy jak jeden mąż, ponad podziałami i animozjami, zagłosowali gremialnie na swego reprezentanta i to bez względu na to, czy na co dzień go kochają czy nienawidzą. Akcja Ekstraligi, zapewne wymyślona przez powołanego do takich zadań człowieka, tylko pomogła. Ale pomogła, a nie przeważyła, czy zadecydowała. Bez nas, kibiców czarnego sportu, żadne pospolite ruszenie nie miałoby szans powodzenia. Gdyby nie kluby i fani speedwaya, nie byłoby wygranej. Zatem kubeł zimnej wody i czekamy na podsumowanie kolejnej akcji, tym razem obliczonej na to, by zainteresowanie laureatem nie ostygło przedwcześnie i bez echa. Do ugrania wiele dla zapomnianego przez wielki świat żużla. Otwarte kanały telewizyjne transmitujące SGP i mecze ligowe, wielkie, globalne koncerny, finansujące dyscyplinę, czyli związek, Ekstraligę, kluby i system szkolenia, którego nie ma, a który pilnie należy stworzyć, choćby wzorem znanych ze skoków zawodów cyklu „Lotos Cup”. To na dobry początek. Jest więc pole, by się rzeczywiście, realnie, spektakularnie i skutecznie wykazać. Jeżeli porównamy nakłady z budżetu państwa na rzeczone skoki chociażby, nie wspominając o lekkoatletyce, czy futbolu (słynne Orliki), żużel nie ma się czym pochwalić. Dyscyplina, którą na każdym stadionie ogląda więcej ludzi niż popisy kopaczy nadmuchanej skóry, o których poziomie, przez grzeczność, nie wspomnę, bo oczywiście umiałbym przejechać się po futbolistach jak Kowal po Zmarzliku, ale kultura nie pozwala. Powiem więc tylko, że ów poziom najzacniej widać podczas występów naszych gwiazd w rundach wstępnych, fazy przedwstępnej, preeliminacji europejskich pucharów. Tam odpadają po „emocjonującej” walce ze światowymi potentatami pokroju Szachtara Karagandy, Toboła Kostanaj, czy Jeanuesse Esch bez względu na to jakkolwiek się te nazwy prawidłowo pisze. Żużel stoi kilka pięter wyżej, a jego zasięg terytorialny jest bardzo porównywalny do wspominanych tu skoków. Nie jest zatem niszowy i powinien jak najprędzej, jak najgłośniej i jak najskuteczniej zacząć upominać się o swoje. Swoje wypracowane wynikami i frekwencją na stadionach. Co prawda FIM nie pomaga, rezygnując z kolejnych form rozgrywek rangi mistrzostw świata i pozostawiając w kalendarzu w zasadzie tylko SGP, to zaś sprawia z kolei, że kadra w speedway`u staje się pojęciem czysto teoretycznym, co najwyżej dającym narzędzie granatowomarynarkowym, by kogoś odstawić, ale to już odrębny temat. Czy dodałem, że transmisje spotkań żużlowych, emitowane w kodowanych kanałach, mają wyższą oglądalność od popisów piłkarzy? Jeśli nie, to właśnie wspominam, z nadzieją, że owa wiedza utrwali się szczególnie w pamięci specjalisty od wyścigów wielbłądów. Nie chcę się tu silić na rozpuszczanie wodzy fantazji i wymyślanie, co żużel mógłby globalnie w związku z sukcesem Bartka. Lokalnie już to widać. Potentat motoryzacyjny parafował umowę sponsorską z macierzystym klubem zwycięzcy. Brawo. Szymon Woźniak, kolega z zespołu, nie obawia się spadku zainteresowania pozostałymi zawodnikami drużyny, wręcz przeciwnie, w ostatnich Pogaduchach, wskazywał, że inni gorzowianie liczą, iż dla nich również koniuktura się poprawi, bowiem ci którzy dotąd o żużlu nie słyszeli, mogą i powinni się nim teraz zainteresować, a że kolejka do mistrza spora, to jest szansa na ugranie, a przynajmniej ułatwienie ugrania czegoś dla siebie „przy okazji”. Sam Bartek wprowadza na rynek modowy własną markę i to też będzie pewien test. Jeśli wzbudzi zainteresowanie możnych tego świata – chwała Najwyższemu, bo wówczas świat stanie otworem, ten od dyktatorów zdawania szyku, jeśli nie, lokalnie także coś osiągnie, choć będzie to delikatna porażka. Pytanie tylko jak długo to potrwa i czy odzew będzie adekwatny do osiągnięć, tak zawodnika jak dyscypliny. Jest okazja by wyjść z opłotków sportu i marginesu mediów. By „warszawka” zauważyła speedway i nie tylko przez pryzmat, jak to osobliwie ujął rzeczony Kowal „ciekawostki, jak zdjęcie gołej baby na ostatniej stronie gazety”, ale by pokazać światu naszą ukochaną, wymagającą i emocjonującą dyscyplinę. Pokazać na stałe, nie jako migawkę z owych wyścigów wielbłądów. Nie jesteśmy niszowi. Jesteśmy niedocenieni, ale nie niszowi. Jesteśmy zahukani i brak nam doświadczeń, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Na początek wystarczą transmisje ze SGP w otwartych kanałach, by przyciągnąć rzesze nowych fanów, znudzonych „sukcesami” i poziomem piłkarzy. A Bartek? Jemu będzie trudno. Teraz wszędzie go pełno, strach otworzyć lodówkę. Przyjdzie sezon, nie daj Panie noga się powinie i już podniesie się krzyk, że oto za dużo było reklam i pokazywania facjaty gdzie popadnie. Że zamiast brylować w mediach, powinien zapie… lać na treningach. I takie tam. Jeśli Zmarzlik obroni tytuł, to większość orzeknie, że tak powinno być i to w zasadzie nic wielkiego. Jeżeli będzie drugi lub niżej, już malkontenci rozmnożą się jak grzyby po deszczu, ferując wyroki i filozoficzne przemyślenia. Wszak na sporcie to każdy się zna – nieprawdaż? Na szczęście sam zainteresowany wie, co robi, a jeśli nie powtórzy tytułu, to będzie oznaczało jedynie, że byli lepsi i zwyciężyli w sportowej rywalizacji. Nikt nie ma przecież monopolu na triumfy. PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI
Spieszmy się kochać banany, tak szybko mogą ich zakazać. Lubimy banany, nawet bardzo, szczególnie te mniej dojrzałe, twardsze. Lubimy też bananowe piosenki. Posłuchajcie, nim zostaną zakazane. 12. The Velvet Underground & Nico – „Venus in Furs” Zaczynamy od oczywistości. W końcu Andy Warhol zrobił dokładnie to, co Natalia LL zgorszył swoim bananem, którym ozdobił okładkę albumu „The Velvet Underground & Nico”. Do płyty, a w zasadzie do wczesnych kopii, dołączona była instrukcja, by „powoli obrać i zerknąć”. Następnie, „obnażony” ze specjalnie przygotowanej naklejki banan okazywał się mieć kolor… ludzkiego ciała. Trzeba przyznać, można to było zrozumieć dwuznacznie. Późniejsze edycje niestety nie miały już naklejki pozwalającej bawić się bananem, dlatego te pierwotne dziś stanowią prawdziwy rarytas. 11. Anitta i Becky G – „Banana” Mamy pewną teorię, skąd „nieczyste”, genderowe skojarzenia dyrektora Muzeum Narodowego. Zapewne naoglądał się klipu „Banana” Anitty i Becky G. Cóż, my widzimy, że dziewczyny lubią kupować owoce i na nich leżeć. Niemniej, co inni myślą, to już nie nasza sprawa. Anitta feat. Becky G - Banana [Official Music Video] 10. Die Antwoord – „Banana Brain” Nie podejmujemy się interpretacji „Banana Brain”. Generalnie, nie podejmujemy się interpretacji niczego, co tworzą Die Antwoord, choć całkiem ich lubimy (o czym dowiecie się z tekstu 9 najlepszych piosenek Die Antwoord). Na szczęście, muzycy spieszą z wyjaśnieniami. – „Banana Brain” opowiada o porzuceniu nudnego życia i przeniesieniu się do ekscytującej, ciemnej strefy „zef”, gdzie zwykli ludzie boją się chodzić. Pamiętajcie, nie wszystko jest tym, czym się wydaje – opowiadali artyści o klipie. DIE ANTWOORD - BANANA BRAIN (Official Video) 9. Junior Boys – „Banana Ripple” W sumie nie wiemy też, o czym dokładnie jest utwór Junior Boys. Ma jednak radosny rytm, zachęca do zabawy, na pewno słuchanie „Banana Ripple” prowadzi do tańca. A może by na przykład wzorem historii z „Footloose” zakazać tańca? Tak bez żadnego trybu. Junior Boys - Banana Ripple (Official Video) 8. Chris Rea – „God’s Great Banana Skin” Chris Rea śmiał w jednym zdaniu ująć boga i banana. Chciał facet jednak dobrze. – Pomysł zawdzięczam jedej z moich córek – tłumaczył. – Chciała wyśmiać kogoś, kto jej dokuczał, a komu przytrafiło się coś niefortunnego, coś w stylu poślizgnięcia się na skórce od banana. Powiedziałem, by się nie śmiała, kiedy ludziom powinie się noga, nawet gdy są dla niej niemili, bo to kuszenie boga, bym on podłożył jej skórkę od banana. Chris Rea - God's Great banana Skin 7. Krzysztof Antkowiak – „Zakazany owoc” Jak mówi Biblia, „zakazany owoc”, to jabłko, ale w utworze, który śpiewa Krzysztof Antkowiak, nie pada żaden konkret. Kto wie, może Jacek Cygan, autor tekstu, pisząc o tabu miał na myśli właśnie banana? Krzysztof Antkowiak - zakazany owoc - Opole 88 6. Bananarama – „Venus” Dziewczyny z Bananaramy śpiewają o pożądaniu, więc mają duże szanse trafić na jakąś czarną listę. Nazwa na pewno im nie pomoże, jest bowiem pochodną tytułu programu dziecięcego „The Banana Splits” i przeboju „Pajama Rama” Roxy Music. Bananarama - Venus (Official Video) 5. Dolores Haze – „Banana” W tym przypadku raczej nie mamy wątpliwości. Dolores Haze śpiewając o bananie na pewno mają coś złego na myśli. Mają, bo to zespół, w którego skład wchodzą trzy dziewczyny. Zacznijmy od nazwy, którą panny zaczerpnęły od imienia bohaterki wielce bulwersującej powieści, „Lolita” Vladimira Nabokova. W klipie natomiast banan imituje broń. A że Szwedki z uporem powtarzają „I don’t wanna see your banana”. Cóż, kto, by się tam doszukiwał znaczenia sztuki. Powinno się zakazać. Dolores Haze - Banana (Official Video) 4. „Ballada o Tolku Bananie” „Ballada o Tolku Bananie” niestety nie znalazła się na ostatniej płycie Comy z utworami z seriali, filmów i programów dla dzieci, ale po numer z 7-odcinkowej produkcji z 1973 roku sięgali muzycy Wilków czy Strachy na Lachy. Utwór o tytułowym Tolku Bananie, przywódcy młodocianego gangu, napisał Jerzy Matuszkiewicz do słów Adama Bahdaja. Ballada o Tolku Bananie z serialu Stawiam na Tolka Banana 3. Madonna – „I’m Going Bananas” Madonna, jedna z najbardziej kontrowersyjnych gwiazd popu, oczywiście musiała mieć w swoim repertuarze piosenkę o najbardziej kontrowersyjnym z owoców – bananie. Utrzymany w rytmie salsy kawałek „I’m Going Bananas” zrealizowano w stylu piosenek brazylijskiej seksbomby, Carmen Mirandy. Numer pochodzi z albumu „I’m Breathless”, czyli soundtracku do filmu „Dick Tracy”. O innych przebojach Madonny przeczytacie w tekście Madonna: 20 najlepszych piosenek, a o najnowszym singlu w specjalnym Najgorsza piosenka: Madonna – „Medellín” (featuring Maluma). Madonna - 04. I'm Going Bananas 2. The Boomtown Rats – „Banana Republic” Nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Wiemy to my, wiedzą muzycy Die Antwoord, no i również Bob Geldof. Banananowa Republika może okazać się na przykład Zieloną Wyspą. Tak było właśnie w przypadku piosenki „Banana Republic”, w której muzycy The Boomtown Rats śpiewają o swej ojczyźnie, Irlandii. Numer powstał, gdy zakazano im występów w kraju, po tym, jak Bob Geldof (przypomnijmy, jeden z pomysłodawców Live Aid) krytykował irlandzkich nacjonalistów, kler i skorumpowanych polityków. The Boomtown Rats - Banana Republic 1. Vox – „Bananowy song” Siedziba KC PZPR, jesienna noc 1978 roku i Ryszard Rynkowski. Właśnie w tak szemranych okolicznościach przyrody powstał największy, a w zasadzie jedyny przebój zespołu Vox, „Bananowy song”. Dziś już wiemy, że tak naprawdę to rasowy protest song. Tymczasem pomysł na piosenkę przyszedł Ryszardowi Rynkowskiemu, kiedy czekał na nocny autobus. – ‚Bananowy song’ powstał na przystanku przy budynku Komitetu Centralnego PZPR – opowiadał Agorze. – Było wpół do drugiej, stałem sam pod wiatą, tuptałem sobie, bo było już chłodno i gwizdałem – wspominał Rynkowski. – To był jakiś taki motyw, który im dłużej gwizdałem, tym wydawał mi się fajniejszy. (..) W zamyśle miał to być dynamiczny dyskotekowy kawałek w stylu Eruption czy Boney M. Za „wywrotowy” tekst, którego fragment poniżej, odpowiadał Marek Skolarski. Bananowy jest po prostu żywot mójkrąży wokół mnie piękności śniadych rój rzęsami w rytm muzyki mnie wachlują i zataczają w transie krąg
"To będzie moja żona" - powiedział na widok Magdy. Śliczna 17-latka bała się jednak takiego wytatuowanego typa. - Koledzy też bardzo mi pomogli, bo mnie przedstawili: "To jest Tomek. Tomek właśnie wyszedł z więzienia" - śmieje się dzisiaj mężczyzna. Magdalena i Tomasz od 3 lat są małżeństwem. Archiwum domowe Tomasza Czauderny Tomek Czauderna pochodzi z dobrej, wierzącej i praktykującej rodziny. – Miałem, co jeść i w co się ubrać, w domu nie brakowało mi miłości. Pan Bóg mnie obdarował, byłem bardzo dobrym uczniem i sportowcem, ale z drugiej strony byłem nieśmiały i zakompleksiony, nie umiałem zagadać. Szybko wykumałem, że dobrymi wynikami w szkole i w sporcie to mogę zaimponować co najwyżej rodzicom i nauczycielom... To mnie nie interesowało, ja chciałem imponować rówieśnikom – wspomina. – Dlatego w połowie podstawówki zaczęły się papieroski i alkohol, potem lekkie narkotyki – dodaje. Życie, jakie widział u starszych, z niekończącym się cyklem: praca, dzieci, praca, dzieci, nie wydawało mu się atrakcyjne. – Chciałem się bawić, być wolny. Mówiłem wtedy, że chcę żyć jak świnia: nażreć się i, kiedy będzie trzeba, umrzeć – mówi. Wydawało mu się, że na tym polega wolność. Noc na klatce Kasę na narkotyki podkradał z portfeli rodziców. Z czasem zaczął chodzić na włamania do sklepów. Próbował coraz twardszych narkotyków, zaczął też nimi handlować. Nie czuł się narkomanem, wręcz gardził ćpunami. Widział, jak imponuje rówieśnikom tym, że potrafi wiele załatwić. – Jednocześnie jednak coś traciłem. Odcinałem się od rodziny i prawdziwych przyjaciół, a otaczałem się dzieciakami tak samo pogubionymi jak ja. Zaczęły się heroina i strzykawki. Tata powiedział: „Chcesz, żebyśmy ci pomogli, to nie wychodzisz z domu nawet na minutę, póki nie znajdziesz ośrodka odwykowego. A jeśli nie chcesz, to dzisiaj pakujesz się i wyprowadzasz”. Wtedy, jako dealer, miałem jeszcze mnóstwo pieniędzy, więc wyszedłem z domu. Wierzę, że to Duch Święty kierował moimi rodzicami. Narkoman, który mieszka z mamą i tatą, ma jedzenie i miejsce do spania, kombinuje tylko nad zdobyciem prochów. Bez tego ultimatum rodziców albo bym się zaćpał, albo by mnie zabili – mówi. Kiedy musiał troszczyć się o siebie sam, w ciągu kilkunastu miesięcy spadł na dno. Gdy skończyły się mu pieniądze, ulotniło się też towarzystwo – tak zawsze jest wśród narkomanów. Został sam. Czytaj dalej na następnej stronie – Po odejściu z domu mieszkałem w wynajętym mieszkaniu. Wszystko jednak przećpałem i trafiłem na ulicę. Budziłem się po piwnicach. Spuchła mi noga, wyglądałem jak zombie, ważyłem 50 kg. Pamiętam noc na głodzie na klatce schodowej. Miałem w kieszeni pieniądze, ale w nocy dealerzy nie handlują narkotykami. I kiedy leżałem taki obolały i samotny, przypomniałem sobie o Bogu. Zawsze wierzyłem, że Bóg jest, ale Kościół to była dla mnie instytucja staruszków w dziwnych czapkach. Powiedziałem: „Panie Jezu, weź mi pomóż. Ja już nie chcę być narkomanem. Nie umiem z tego wyjść, ale nie chcę ćpać”. Następnego dnia wziąłem działkę i o tej modlitwie zapomniałem. Ale Pan Bóg o niej nie zapomniał – mówi. Ratunek dla Tomka przyszedł w sposób zaskakujący – trafił do więzienia za rozbój, później śledczy dołożyli mu też zarzuty za hurtowy handel narkotykami i udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Został skazany na 7 lat i 3 miesiące. – Dla 21-latka to jedna trzecia życia, niewyobrażalnie długo – mówi. Boże, chroń Czaczę W więzieniu jednak nie mógł już ćpać. – Okazało się, że to znowu nie aż tak straszne miejsce: tylko jesz, ćwiczysz i tatuujesz się. Dlatego teraz wyglądam jak ścianka ogłoszeniowa. Chodziłem tam na Msze św., ale głównie dlatego, że nic innego nie było do roboty – mówi. Po kilkunastu miesiącach odsiadki spotkał więźnia, który miał na plecach „wydziarany” napis po niemiecku: „Boże, chroń mnie”. – Pomyślałem, że to fajny tekst, ale jako patriota dałem sobie zrobić tatuaż po polsku: „Boże, chroń Czaczę” – wspomina. „Czacza” to jego ksywka. – Nie polecam nikomu robienia tatuaży. Im więcej ktoś ich ma, tym ma też nieraz więcej kompleksów. Ale wtedy, w więzieniu, to była jedyna modlitwa, na jaką było mnie stać, inaczej modlić się nie umiałem – wspomina Tomek. Kilka dni po zrobieniu tej „dziary” w jego życiu zaczął się zaskakujący zwrot. Wezwał go sędzia. Powiedział: „Widzę, że pan się demoralizuje w więzieniu. Wypuszczę pana, jeśli znajdzie pan sobie jakiś odwyk i pójdzie się leczyć”. – Zapewniłem, że chcę się leczyć, ale w rzeczywistości to chciałem od razu po wyjściu się naćpać... Na szczęście prosto z więzienia trafiłem do domu – mówi. Czytaj dalej na następnej stronie Rodzice załatwili mu pobyt w katolickiej, międzynarodowej wspólnocie Cenacolo. Narkomani wracają w niej do zdrowia wyłącznie dzięki modlitwie i ciężkiej pracy. Ponieważ sędzia obiecał Tomkowi, że po miesiącu przedłuży mu zwolnienie na pół roku, Tomek kombinował: „Wytrzymam tam miesiąc, żeby potem przez pół roku się bawić”. W domu Cenacolo w Krzyżowicach koło Jastrzębia zdumiało go, że chłopaki, którzy tak jak on kiedyś ćpali, byli niesamowicie radośni. Jego „aniołem stróżem” został narkoman, który też był kryminalistą, i to o dłuższym stażu w więzieniu. Tomek, przyzwyczajony do więziennej hierarchii, słuchał go. – Jednak długo działałem tam „po narkomańsku”: pracowałem tylko, gdy ktoś patrzył – wspomina. Został tam na dłużej. Cenacolo zmieniało go na lepsze, ale na razie nie była to pełna zmiana. Jeździł na leczenie żółtaczki do szpitala, a tam dwa razy wziął narkotyki. – Traciłem w ten sposób to, co już wypracowałem. Wróciłem do wspólnoty i myślę: „Bez sensu. Siedzę tu już 12 miesięcy, a nic nie zmieniłem w swoim życiu. Albo się zaraz stąd zawijam, albo zostaję i robię wszystko na 100 procent, jak reszta chłopaków”. I wtedy zacząłem pracować nie dlatego, że mi każą, zacząłem naprawdę żyć we wspólnocie – mówi. Ksiądz narkoman W Cenacolo jest zasada, żeby do wszystkiego przyznawać się przed chłopakami, nawet do drobnych przewin, jak stłuczenie talerza. Skoro jednak od razu nie przyznał się do swojej poważnej winy, czyli zażycia narkotyków w szpitalu, później już tym bardziej nie umiał. Ciążyło mu to. Został przeniesiony do domu Cenacolo w Tarnowie. Po pół roku przyjechał tam z wizytą ks. Iwan, Chorwat, były narkoman. – Czułem przed nim respekt. Jest kumaty i nie da się go owijać wokół palca, bo też był narkomanem. Poszedłem do niego i się przyznałem. Myślałem, że mnie zeżre, że mnie odeśle na jakiś odwyk. A on mnie przytulił i powiedział: „Tomek, dziękuję ci”. Parę dni później okazało się, że zostałem odpowiedzialnym za cały dom w Tarnowie i dwudziestu paru chłopaków – opowiada. Z Cenacolo wyszedł po 3 latach. – Miałem 26 lat i byłem zupełnie innym człowiekiem, pełnym radości, pełnym życia – mówi. Kontynuował znajomość z Magdą, która wspierała Cenacolo i odwiedzała czasem dom w Jastrzębiu. Z początku dziewczyna bała się Tomka. A on, od dnia, w którym ją zobaczył, codziennie modlił się, żeby Bóg dał mu ją za żonę. W końcu się z nim zaprzyjaźniła. Uderzam do Ciebie Poszedł do szkoły, zdał maturę, jednocześnie dużo pracując; w Cenacolo nauczył się, że praca też może być modlitwą. Lata jednak mijały. Nie wstąpił do żadnej wspólnoty, poza parafialną, a w kościele widywał ludzi, którzy byli w nim jakby na siłę, jakby się nudzili. – Powoli zacząłem tracić Pana Boga z pierwszego miejsca w życiu. Modliłem się, ale zdarzyło mi się na przykład kiedyś pojechać w niedzielę na ryby zamiast do kościoła. Mimo to Bóg dalej mi błogosławił, zostałem też uleczony z żółtaczki. Z Magdą zostaliśmy parą – mówi. – Miałem 30 lat, kiedy zadowolony i opalony jak młody bóg wróciłem z wakacji. Na szyi wyskoczyła mi wtedy taka kulka. Jak to facet, z początku nie poszedłem do lekarza, ale ona rosła. W końcu idę i mówię: „Panie doktorze, albo mi druga głowa rośnie, albo się rozmnażam przez pączkowanie. Niech mi pan doktor da jakąś tabletkę”. Lekarz posłał mnie natychmiast do onkologa. W rozsuwanym wejściu minąłem się z sanitariuszami, którzy wynosili zwłoki. Na raka zmarła moja babcia, więc się załamałem. Całą noc płakałem, ale też porozmawialiśmy sobie z Panem Jezusem. Mówię Mu: „Panie Jezu, ja Ci oddaję moje życie. To jest Twoje życie, Tyś mnie powołał do życia. Jeżeli chcesz, żebym umarł, to ja się zgadzam i uderzam do Ciebie. Ale jeśli mogę Ci coś zasugerować, to proszę Cię, żebyś mnie jeszcze tu zostawił, bo jeszcze się nie nażyłem i fajnie tutaj jest, jeszcze bym chciał tutaj pożyć”. Rano wstałem i już się nie bałem. Nie jestem jakiś kozak, ale Pan Bóg mi dał taką siłę, że chodziłem z bananem na twarzy, zagadywałem i rozśmieszałem innych chorych – wspomina. Magda zaczęła zabierać go na kolejne Msze św. i nabożeństwa, w czasie których modlono się o uzdrowienie – np. na Tyskie Wieczory Uwielbienia czy na spotkanie z ks. Johnem Bashoborą. Tam na nowo odkrywał radosny Kościół, który pamiętał z Cenacolo. Na tych spotkaniach usłyszał zachętę, żeby modlić się też za siebie nawzajem, że to nie jest zarezerwowane tylko dla „katolickich celebrytów”, ale dla każdego zwykłego chrześcijanina. Zaczęli się modlić za siebie z Magdą i znajomymi. Zobaczyli, że Pan Bóg ich wysłuchuje. – Kiedy wyzdrowiałem, pobraliśmy się z Magdą we Wszystkich Świętych 3 lata temu. Zamiast imprezy w knajpie zrobiliśmy uwielbienie całej naszej wspólnoty w kościele. Ślub był 8 lat po tym, jak się w Magdzie zakochałem. Dzisiaj, gdy się czasem pokłócimy, ona mówi: „Ja się modliłam o dobrego męża, a ty się modliłeś o mnie, więc masz, co masz” – śmieje się. Tomek z Magdą kończą w tym roku szkołę katechetów parafialnych. Ksiądz Grzegorz Strzelczyk i inni wykładowcy, także świeccy, porywająco mówią w niej słuchaczom o Bogu, o Biblii, o Kościele. – Każdemu tę szkołę polecamy – mówią. Są dzisiaj liderami wspólnoty „Syjon” w parafii Opatrzności Bożej w Katowicach-Zawodziu.
tu i tam z panem bananem